•   Wednesday, 22 Oct, 2025
  • Contact

Het na północy-2

Z DALEKA OD SZOSY – 244


Bruno, pilot małego samolotu, prosił, by najcięższy z czwórki zajął miejsce z przodu. Wypadlo na Konrada i tu ujawnił się problem. Miał to być jego pierwszy lot małym samolotem i to, co widział, zupełnie mu się nie podobało. Zastosowal więc metodę “baru i brzydkiej dziewczyny”, nie rozstając się z termosem wypełnionym „wodą ognistą”. “Dziewczyna” straciła troche ze swojej brzydoty i Konrad zdecydował, że jednak poleci, ale wyłącznie na tylnym siedzeniu, nie przy oknie i z termosem w ręku. Było ok. 10 rano, gdy Bruno odcumował samolocik od pomostu, powiedział naszej czwórce, że za cztery godziny będzie z powrotem, wsiadł do kabiny i zapuścił silnik. Po paru prychnięciach gwiaździsty silnik zastartował i po chwili zawył na wyższych obrotach. Jakieś 200 m od brzegu ostro przyspieszył, pływaki uniosły dzioby do góry i samolot rwał po wodzie jak najszybsza motorówka. Tyle tylko, że nie chciał się poderwać... Wreszcie, gdy już prawie kończyło się jezioro, pływaki z niechecią wyszły z wody, ciągnąc za sobą chmurę wodnego pyłu. Samolot troszkę opadł, ale szybko wyrównał, zatoczył koło i wznosząc się powoli, poleciał prosto na północ. Wszystko musiało pójść dobrze, bo Bruno wrócił jak obiecał. Teraz w ruch poszły nasze bagaże. Okazało się, że nie zmieszczą sie dwa twarde pokrowce na broń i trzeba je zostawić, a strzelbę i dwa sztucery wziąść luzem. Miałem szczęście, że z naszej grupy byłem najcięższy. Nie musialem ściskać się z tyłu, zastanawiając się, czy nie puści zamek w drzwiach, tylko mogłem wygodnie rozsiąść się z przodu, trochę tylko zaczepiając kolanem o wolant, jedną stopą o skrzynkę z narzędziami, a drugą o coś, co nie wiem, co to było. Silnik znowu “zagdakał”, potem zawył i ruszyliśmy. Początkowo widziałem tylko niebo ponad zadartym wysoko nosem samolotu. Ryk silnika stał się jeszcze głośniejszy. Bruno poruszył parę razy drążkiem do przodu i do tyłu, bujając całym samolotem. Delikatnie i niezauważalnie oderwaliśmy się od powierzchni wody i skierowaliśmy na PÓŁNOC.
Lot był wspaniały. Kolorowe drzewa tworzyły w dole najpiękniejszy dywan. Niezliczone jeziora i jeziorka, falujące wzgórza pokryte niekończącym się lasem, rzeki, rzeczki i strumyki. Nie da się tego wszystkiego zobaczyć, jadąc samochodem czy idąc piechotą. Duży, rejsowy samolot leci zbyt wysoko. Za to widok z tego małego samolociku lecącego paręset metrów nad ziemią zapierał dech w piersiach. Często nawet dosłownie, gdy samolot zapadał sie gwałtownie kilkanaście metrów w dół, przelatując nad jakimś kolejnym jeziorem i wznosił się w górę nad lasem (to ciepłe i zimne prądy powietrzne tak nami rzucały). Wreszcie daleko w dole nad samym brzegiem dużego jeziora zobaczyliśmy samotną kabinę, pomost i łodzie. Bruno zniżył lot, wyrównał i niewiadomo kiedy, prawie nieodczuwalnie dotknął wody. Zmienil się ton silnika i już sunęliśmy po wodzie jak motorówka. Koledzy z poprzedniego rzutu już na nas czekali. Wyładowaliśmy bagaże i Bruno odleciał, obiecując, że przyleci po nas w piątek.  
W kabinie był jeden duży pokój pełniący rolę kuchni, jadalni i salonu, oraz dwie sypialnie, w każdej po dwa piętrowe łóżka. Ubikacja, to był mały domek na zewnątrz, a największa to była łazienka – cały brzeg jeziora. Kłopot tylko, że nie ogrzewana i z zimną wodą. Za to z pięknym widokiem. Po jako takim ułożeniu bagaży, koledzy zainstalowali silniki na łodziach i ruszyli na jezioro, a ja z Markiem Chorużym do lasu. Marek już na samym początku, jeszcze przy kabinie odkrył pętającego się “grousa”, czyli kanadyjskiego jarząbka, ale nie miał przy sobie strzelby, więc zostawiliśmy go na później. Na razie ruszyliśmy w las. Przejść pół kilometra w takiej dzikiej kniei to jak gdzie indziej dziesięć, ale odkryliśmy wspaniałą, pokrytą głazami górę i można było pomyśleć o założeniu przynęty i zasiadce na niedźwiedzia. Zanotowałem to miejsce w GPS i ruszyliśmy w stronę jeziora, by poszukać “grousów”. Było już blisko brzegu i woda prześwitywała przez gąszcza świerków i cedrów, gdy z łopotem poderwał się “grouse”. Leciał nisko w lewo ode mnie (Marek był po mojej prawej stronie). Strzeliłem raz i drugi. Ptak spadł i był martwy, zanim do niego doszedłem. Na szczęście, nie trafilem go całą wiązką, a tylko paroma śrucinami. Chociaż poźniej przez to koledzy twierdzili, że ptak na pewno padł na serce lub ze starości, nie widząc i nie czując w zębach śrucin. To drugie było nawet bardzo prawdopodobne, bo po dwugodzinnym gotowaniu “grouse” był tak twardy i łykowaty, jakby miał sto lat. Okazało się zresztą później, że był to chyba jedyny “grouse” w okolicy.
Cdn.
Marek Mańkowski

 

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: