Do Kanady – 61

Z daleka od szosy (213)


Miałem trzydzieści sześć lat. To już nie taka nauka, jak gdy się miało osiemnaście. Nie było jednak wyjścia, trzeba się było nauczyć angielskiego. Oprócz tego, że poszedłem od razu do pracy w kanadyjskiej firmie a nie w polonijnej, gdzie nauka byłaby jeszcze trudniejsza, poszliśmy też z żoną do szkoły wieczorowej na tzw. ESL "English as a Second Language”. Były to lekcje fundowane w szkołach przez rząd kanadyjski dla ułatwienia integracji emigrantów. Pamiętam, że w naszej klasie było piętnastu uczniów, ale dosłownie każdego dnia ubywało ich. Klasy odbywały się trzy razy w tygodniu wieczorami. W rezultacie, po tygodniu, czy dziesięciu dniach zostaliśmy w klasie tylko z Gosią, co nie było takie złe, bo mieliśmy nauczycielkę tylko dla siebie. Nie było wtedy elektronicznych tłumaczy ani nawet Internetu. Potrzebny był normalny drukowany słownik. Mieliśmy taki stary słownik polsko – angielski, angielsko – polski jeszcze ze starego kraju. Ponieważ słownik był stary, chyba jeszcze z lat sześćdziesiątych, więc zdarzyła się mi zabawna przygoda. Nauczycielka zadała nam do domu lekcje. M.in. miałem ułożyć zdanie z wyrazem „terryfic”. Sprawdziłem znaczenie tego słowa w naszym starym słowniku i napisałem zdanie: ” There was an accident on QEW. The cars were smashed and people were hurt really bad. It was terrific”.
Nauczycielka popatrzyła na mnie dziwnie. „ What was so terrific about it” – zapytała. Odpowiedziałem, że przecież „ludzie byli ranni i było dużo krwi”. Trwało chwilę zanim pokazałem jej swój stary słownik, w którym słowo “terrific” oznaczało tragedię i horror. Okazało się, że słowo to ewaluowało przez lata i teraz oznacza coś fajnego i ciekawego. Nic dziwnego, że popatrzyła na mnie z początku w takim szoku. Przy okazji ciekawostka dla mieszkających w Kanadzie rodaków, ale nie tylko, bo również wielu rodowitych Kanadyjczyków nie ma o tym pojęcia. Otóż są takie dwa powiedzenia: jedno to „son of a bich” , nieprzyjemne określenie kogoś kogo nie lubimy, czyli po polsku „sukinsyn”. Drugie określenie, traktowane raczej żartobliwie i z przymrużeniem oka to „son of a gun”. Nie raz mówimy tak do kogoś, kogo lubimy, poklepując go przy okazji po przyjacielsku po plecach. Otóż geneza powiedzenia „son of a gun” to nie jest żart i tak naprawdę to jest to o wiele bardziej obraźliwe. Otóż w dawnych czasach, gdy jeszcze świat przemierzały wielkie żaglowce i rejs trwał miesiącami, żaglarze, wbrew surowym zakazom przemycali na pokład prostytutki i ukrywali je na pokładach artyleryjskich przed oficerami. Często w takim rejsie kobiety te zachodziły w ciążę (wtedy nie było żadnych środków antykoncepcyjnych), a ponieważ nie wiadomo było nigdy kto był ojcem bo żeglarzy na pokładzie było wielu, więc nazywano takie dziecko „synem armaty” od pokładu działowego, na którym się to wszystko odbywało. Tak, więc „son of a gun” to po prostu po polsku „skurw… syn”. Gdy się o tym dowiedziałem przestałem używać tego powiedzenia w przyjacielskich rozmowach. Jest wiele takich zmieniających znaczenie z upływającymi latami słów i zwrotów. Zresztą w polskim języku też słowa zmieniają z latami znaczenie. Wracając do nauki angielskiego. Miałem dużo szczęścia, bo w pracy, cała załoga Building Services w Princes Margaret Hospital, gdzie zacząłem pracować po kilku miesiącach pobytu w Kanadzie zmobilizowała się do uczenia mnie posługiwania się językiem. Na każdej przerwie i na lunchu prowadziliśmy długie rozmowy. Od razu poprosiłem by poprawiali mnie za każdym razem, gdy mówię coś źle. Na początku trochę się hamowali, bo nie chcieli mnie urazić, jak to Kanadyjczycy, ale z czasem przekonali się, że naprawdę tego chcę. I była to najlepsza szkoła angielskiego, jaką można sobie wyobrazić. Potoczny język, używany na co dzień wchodził szybciej do głowy. Mój nowy przyjaciel Lawrence zabrał mi polską książkę i dał inną po angielsku. Szczęśliwie lubił takie jak ja, czyli sensacyjne. Na początku szło mi bardzo opornie. Godzinę czasu zajmowało mi przeczytanie ze słownikiem jednej strony. Lawrence poradził mi, żebym nie próbował rozumieć i tłumaczyć każdego słowa tylko całe zdania. „Jak rozumiesz zdanie” – powiedział – „to na poszczególne wyrazy przyjdzie czas później”. To była wspaniała rada. Od razu poszło mi dużo szybciej. Stosowałem również sposób z pobytu w RFN, gdzie tylko oglądając programy telewizyjne, nauczyłem się mówić po niemiecku. I tak, pewnego dnia, gdy jechałem z Gosią do pracy z Mississauga do Toronto, słuchałem w radiu kanadyjskich wiadomości i jednocześnie tego, co mówiła Gosia. Nagle uświadomiłem sobie, że rozumiem i radio i Gosię jednocześnie.
W tym momencie poczułem się Kanadyjczykiem.
Cdn.
Marek Mańkowski 

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: