Ontaryjskie przygody - 3

Z daleka od szosy (224)
Podjechaliśmy na stanowisko, które miał objąć Andrzej. Nie podobało mi się za bardzo ze względów bezpieczeństwa. Było tylko trochę podwyższone. Bardziej pomost niż ambona i do przynęty nie więcej niż 30 metrów. To dobre na strzał z łuku, ale co będzie, gdy niedźwiedź się wkurzy? Jednak ani Andrzej ani „outfiter” nie chcieli drugiej osoby w pobliżu. No cóż, jego wybór. Następnego dnia Andrzej wyjechał wcześnie, a ja trochę później na ATV Marka na drugie stanowisko, które Marek przygotował wcześniej. Dojechałem tam bez kłopotów według jego wskazówek, zresztą byłem tam już kiedyś. Nad beczką z przynętą wznosiła się wysoka stroma zalesiona skarpa i na jej szczycie miałem zamiar się usadowić. Najpierw z karabinem w ręku poszedłem sprawdzić czy przynęta była odwiedzana. Nagle, gdy byłem w odległości może 30 metrów zobaczyłem ruch. Spod gęstego świerka wypadła czarna wielka kula i ruszyła w moją stronę. Czas zwolnił. Nie wiem, kiedy przerzuciłem karabin do lewej ręki. Zarepetowałem wprowadzając jeden z pięciu nabojów do komory. Wkurzony niedźwiedź był już blisko. Strzał na tułów to na nic. Sam widziałem jak strzelony w serce niedźwiedź przebiegł jeszcze dobre 100 metrów. Wycelowałem w łeb. Niedźwiedź zarył w miejscu, zagarnął ziemię przednimi, potężnymi łapami. Zaczął się unosić. Był tak blisko, że czułem smród jego oddechu. Huk. Padł jak rażony piorunem, tam gdzie szykował się do ataku. Nawet jednej drgawki. Teraz dopiero zaczęły mi się trząść ręce i ugięły nogi. Jeszcze nie odkładałem broni, ale nie było potrzeby drugiego strzału. Jak później sprawdziłem, kula weszła przez dolną szczękę w momencie, gdy unosił łeb i weszła w czaszkę zatrzymując się pod górną pokrywą. Wydobyłem potem tę kulę i mam ją do dziś na pamiątkę szczęśliwego trafienia. Zachowanie niedźwiedzia było bardzo nietypowe. Normalnie, nawet, gdy znajduje się w po
bliżu przynęty, gdy usłyszy ruch i poczuje zapach człowieka, znika, jakby go nigdy nie było. Ten, czy był aż tak głodny, czy może w naprawdę złym humorze, zaatakował. Miałem naprawdę dużo szczęścia.
Wsiadłem na ATV i pojechałem po Marka. Nie było szans bym sam mógł włożyć cielsko niedźwiedzia na bagażnik. Wróciliśmy razem. Nie mówiłem o okolicznościach, w jakich padł strzał. Nie chciałem żeby Andrzej, który polował z łukiem stracił ducha. Andrzeja jeszcze nie było. Wrócił późno, markotny. Nie poprawił mu humor widok mojego niedźwiedzia. Okazało się, że na jego stanowisko też wyszedł niedźwiedź. Ogromny. Andrzej nie strzelił. Nie dziwię się. Co prawda strzała potrafi zrobić większe zniszczenia niż kula, ale co gdy trafi nie tam gdzie potrzeba. Z karabinem ma się szansę na drugi strzał, huk może przestraszyć i przegnać zwierza, strzał z łuku jest bezgłośny, a na stanowisku Andrzeja umieszczonym może półtora metra nad ziemią, nie było żadnej osłony. Gdyby wkurzony strzałem niedźwiedź chciał dopaść myśliwego, co zdarzało się wystarczająco często, by się tego obawiać, Andrzej nie miał by żadnych szans. Mój niedźwiedź był już wypatroszony i Tereska, która kiedyś prowadziła restaurację w Mississauga, usmażyła nam jego wątrobę z cebulką. Starczyło dla nas czworga. Serce ugotowałem sam w naszym cottage-u i sam zjadłem, jak nakazuje indiański zwyczaj. Następnego dnia postanowiliśmy pojechać na północ od Wawa, gdzie pamiętałem znajdowały się zawsze w wielkiej masie czarne jagody na dużej otwartej przestrzeni. Wielki ich wysyp już się co prawda skończył, ale może jakiś misiu o tym nie wie i się tam zabłąka. Nie zabłąkał się. Za to napotkaliśmy całą masę grzybów koźlaków. Rosły w dużych skupiskach piękne, duże i zdrowe. Nazbieraliśmy prawie cały bagażnik.
Cdn.
Marek Mańkowski
Comment (0)