•   Wednesday, 22 Oct, 2025
  • Contact

Het, na Północy - 1

Z daleka od szosy (243)


Kanadyjska Północ przyciąga jak magnes. Kto raz zobaczył i przeżył tam, choć kilka dni, zawsze będzie chciał tam wrócić. Dlatego latem, gdy Piotr Toruń zaproponował mi wyprawę małym samolotem w północne bezdroża, zaśmiały mi się oczy. Początkowo miało to być w sierpniu, co dla mnie nie było zbyt szczęśliwym rozwiązaniem (sezon polowań rozpoczyna się dopiero we wrześniu), ale z rożnych względów termin przeciągnął się aż do początku października. Był to chyba najlepszy czas na taki wyjazd.
O jedenastej w nocy 5 października 1998 r. wyruszyliśmy. Jechało nas czterech,  Piotra samochodem. Jego minivan pozwalał pomieścić wygodnie nas wszystkich plus bagaże i broń. Kolejnych dwóch uczestników jechało osobowym mercedesem, a jeszcze dwóch miało nas spotkać już przy samolocie kilkadziesiąt km na północ od Elliot Lake, w połowie drogi między Sudbury i Sault Ste. Marie. Podczas całonocnej, przez ok. 700 kilometrów, jazdy nic się specjalnego nie wydarzyło, choć na samym początku prowadzący mercedes chciał jechać przez pomyłkę do Sudbury przez Scarborough, przegapiając zjazd z 401 na 400. Na szczęście, zorientował się już przy Keele St. i wrócił na właściwa trasę. O brzasku byliśmy na miejscu. W maleńkim motelu nad brzegiem jeziora przywitała nas reszta ekipy. W sumie było nas ośmiu: Piotr Toruń, Marek Choruży, Andrzej Zielke, Waldemar Reczydło, Krzysztof Merski (gość z Polski), Kazimierz Romanowski, Konrad Świetlik i ja.
Poranek był rześki. Na  poręczy tarasu skrzył się szron. Nad jeziorem unosiła się mgła. To przez tę mgłę musieliśmy czekać prawie do dziesiątej, by samolot mógł wystartować. Większość uczestników wyprawy (właściwie to wszyscy, poza mną) to zapaleni wędkarze, nie trwało więc długo, gdy poskładali do kupy swoje wędki i zaczęli łowić. Andrzej przygotował nawet jedną wędkę dla mnie, choć moje dotychczasowe osiągnięcie w łapaniu ryb to zgubienie “kotwiczki”, którą dano mi do pilnowania nad French River parę lat temu. Powiedziałem mu o tym, ale się nie zraził i kusząc los, założył na żyłkę swojego ulubionego “krakusa” (tak się chyba nazywała ta sztuczna rybka z haczykami) przywiezionego prosto z Polski. Kazał mi go wrzucić do wody i kręcić kołowrotkiem. No to wrzucałem i kręciłem, ale to było mu mało, bo jeszcze do tego kazał mi kręcić nierówno. Chyba przez to nierówne kręcenie w pewnym momencie coś się pod wodą przyczepiło i zaczęło ciągnąć. Zacząłem ciągnć i ja, i to coś się zerwało. Andrzej mówił, że to była ryba i próbował mnie pocieszyć, mówiąc że to on źle zawiązał węzeł na “przyponie”, ale ja wiedziałem swoje. Mnie po prostu nie można dawać wędki do ręki. Ta zerwana ryba powiedziała chyba innym, bo od tej pory nic się już nikomu do wędki nie przyczepiało. Na szczęście, mgła zaczęła się unosić i przyszedł nasz pilot Bruno.
Bruno był emigrantem z Niemiec, miał 77 lat, a jego mały samolot kołyszący się na pływakach w przystani chyba tyle samo, sądząc po zegarach i urządzeniach w kabinie (jedyne urządzenie elektroniczne, jakie się tam znalazło, to był mój GPS). Mieliśmy lecieć w dwóch turach. Najpierw Waldek, Kazimierz, Krzysztof i Konrad. Samolot był czteroosobowy i wyglądało na to, że pilot się już nie zmieści, nie mówiąc o całej furze bagażu. Jednak kilkudziesięcioletnie doświadczenie Bruna spowodowało, że cały bagaż pierwszej czwórki i oni sami (trzech z tyłu, jeden z Brunem z przodu) zmieścili się jakoś w tym samolociku. Przypominało to trochę wyjazd całej rodziny na miesięczne wczasy jednym Fiatem 126p.
Cdn. Marek Mańkowski

 

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: