•   Wednesday, 22 Oct, 2025
  • Contact

Słońce wschodzi w Orilli

Z daleka od szosy (248)


Wczesny ranek. Właściwie nawet jeszcze nie ranek. Lekko pobladłe niebo z ciągle widocznymi gwiazdami i księżycem, który próbuje być cały, ale mu nie wychodzi. Widoczne też są już ciemne smugi chmur czy obłoków rozciągających się poziomo w poprzek horyzontu. Światła pikapa ciągle jeszcze oświetlają szosę, wiodącą na północ Ontario. To prawie autostrada. Ma dwa pasy ruchu w każdą stronę, przedzielone nawet cienką metalową bandą i numer: H-wy 11. Tylko szybkość ograniczona do 90 km/godz., Co prawda i tak nikt się do tej szybkości nie dostosowuje, zupełnie jak w Polsce. No może poza małymi wyjątkami. Jest nawet jeden, który jedzie poniżej limitu. Może śpi? Mercedes już produkuje modele z pełnym autopilotem. Tyle, że to nie Mercedes a jakaś stara Toyota. Wyprzedzam ją, sięgam po Red Bulla.
Z domu w Mississauga wyjechałem przed szóstą rano. Red Bull jest o niebo lepszy niż kawa. Wraz z pierwszym, czerwonym promieniem wschodzącego słońca pojawia się tablica z napisem Orilla. „Słońce wschodzi w Orilli” – pomyślałem sobie. Te czarne poziome obłoki sprzed dwudziestu minut zrobiły się bordowe, z każdą minutą przechodząc w coraz jaśniejszą czerwień. Do celu mam jeszcze ok. półtorej godziny jazdy.
Pies zaczyna się wiercić na tylnym siedzeniu. Jest duży, czarny, ma długą jedwabistą sierść i ma na imię Belweder. Czuje chyba, że zbliżamy się do miejsca, w którym się na chwilę zatrzymuję i pozwalam mu wyjść na załatwienie swoich potrzeb. Moich też. Jest tam wielki, pokryty jasnym szutrem parking, za którym stoi czarna duża szopa. Obok i z tyłu szopy jest piękna zielona trawa, prawie niewidoczny strumyk, zarośla, las i w prześwicie wśród drzew jakaś woda, na której słychać kaczki. Puszczam tam psa bez smyczy (jest to spory kawałek od szosy „autostrady”), a on biega tam w te i nazad zanim trochę zwolni i poleci w niskie krzaki by zrobić to, co powinien zrobić. Dobrze mieć psa, który załatwia swoje nr. 2 w gęstych zaroślach, w które nawet wejść się nie da by sprzątnąć to co zrobił. Za chwilę już znowu biega po łące by rozprostować swoje młode kości po długiej jeździe. Rozprostowuję razem z nim, chociaż znacznie powolniej. No cóż, moje już nie takie młode. Po dziesięciu minutach wracamy do pikapa. Belweder bez problemu wskakuje na wysokie przednie siedzenie i od razu przechodzi na tył by zrobić mi miejsce. Uruchamiam silnik. Ruszam. Wyjazd na „autostradę” nie należy tutaj do bezpiecznych. Nie ma bocznego pasa by się rozpędzić, trzeba od razu wjeżdżać na główny pas ruchu, a tam pędzą zaspani i śpiący kierowcy. Pewnie nie każdy ma Red Bulla i może zbyt późno zauważyć pojawiający się przed nim samochód.
To sobota. Czas wyjazdu za miasto. Środek jesieni. Wielu jedzie by zamknąć już letnie kabiny na zimę. Ja nie. Też do kabiny, ale do pracy. Samochodów coraz więcej. Wypatruję krótką przerwę i ostro przyspieszam. Żwir tryska spod kół, zapiszczały opony na asfalcie. Udało się. Widno już zupełnie. Po kilkudziesięciu kilometrach zjeżdżam w prawo na H-wy 117. Stąd do Bayville tylko 16 km, tam skręt w lewo w stronę Huntsville. Szosa wąska, ale asfaltowa, pełna zakrętów, niektóre całkiem ostre. Po obu stronach przepiękne kolory jesieni. Po kilkunastu kilometrach skręcam w prawie niewidoczną drogę. Gdy się nie zna dokładnej odległości od Baysville to bardzo łatwo ją przegapić. Pierwsze kilkadziesiąt metrów ostro skosem pod górę. W „drodze” głębokie rowy wymyte przez wodę. Włączam napęd na cztery koła. Bez tego się nie podjedzie. Nie podjedzie się też bez wybrania właściwego toru jazdy. Wyjeżdża się na płaską polanę. Tam z boku stoi naczepa ciężarówki, w której czasem ktoś mieszka. Dzisiaj nie ma nikogo.
Wysiadam i  wypuszczam na chwilę psa. Wyskakuje szczęśliwy i zaraz leci w niskie krzaki by opróżnić pęcherz i ruszamy w dalszą drogę. Stąd już jest tylko gorzej. Już nie daleko, może 3 kilometry ale teraz wąska zalana bajorami o nieznanej głębokości droga usiana jest głazami z których jedne sterczą nad wodę a inne wcale nie. Jechałem już tędy wielokrotnie z właścicielem kabiny i terenu łowieckiego, Andrzejem, ale to zawsze zgadywanka czy się dojedzie na miejsce czy urwie zawieszenie. Zwłaszcza w jednym miejscu jest ciekawie, gdzie trzeba podjechać pod prawie pionowy głaz i to tak wybrać miejsce by się nie zawiesić na podwoziu, bo wtedy i napęd na cztery koła nie pomoże. Jeszcze gorzej jest jechać z powrotem, bo wtedy widać tylko pustą przestrzeń i trzeba zgadywać gdzie akurat znajdują się koła. Wreszcie po dwudziestu minutach dojeżdżam do kabiny. Wpuszczam psa, zdejmuję okiennice, rozpalam w piecu i rozpakowuję się. Najpierw karabin. Nabijam go i kładę pod ręką. Na pozostawionej na drzewie specjalnej kamerze oglądałem poprzednio nie jednego, a kilka niedźwiedzi, które się tam kręciły. Zrobiłem sobie herbatę i przekąskę. Postanowiłem zrobić mały obchód by pies się trochę wylatał, a ja rozprostuję kości. Ruszyliśmy wąską ledwo widoczną ścieżką wśród zarośli, która wiodła na leśną polanę. Pies szczęśliwy pognał do przodu. Nagle! Staną jak wryty! Zjeżona sierść. Przed nim, już na polanie stał czarny niedźwiedź z pochylonym nisko łbem. Belweder zawrócił w miejscu i pognał w moją stronę ze spuszczonym ogonem, chowając się za moimi nogami, a niedźwiedź…? Odwrócił się i… pognał z całą prędkością … w drugą stronę. Jednym słowem zwiał. Nie wytrzymałem i parsknąłem głośnym śmiechem. Nie było mowy o strzale, zresztą, po co?
Po tej porannej przygodzie trzymałem psa ze sobą pracując w kabinie i tylko od czasu wychodziliśmy na spacery. On zresztą wcale się na zewnątrz sam nie spieszył.
Marek Mańkowski

 

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: