W poprzek Kanady - 12

Z daleka od szosy (262)
Kenora kiedyś początkowo to tylko miejsce na północnym krańcu jeziora nazywane przez indian Waushushk Onigum co znaczyło „przeprawa do krainy szczura piżmowego”. Było to ważne miejce w czasie boomu na futra. W 1936 roku Hudson Bay Company założyła tu swój odział. Miejsce nazwano wówczas Rat Portage. Niewiele więcej niż polana w lesie, ta malutka wioska stała się ważnym punktem sporu pomiędzy Ontario i Manitobą w latach 1870 do 1884. Każda z prowincji uważała, że to miejsce należy do niej. Każda miała w wiosce swoje więzienie, każda wydawała tytuły własności i zezwolenia na kopalnie i wyrąb lasu. Rat Portage dostało prawa miejskie w 1882. Jedna i druga prowincja miały w nim swoje władze. Wreszcie w roku 1884 miasto zostało przyznane Ontario decyzją władz angielskich. Duży rozwój nastąpił w czasie budowy kolei transkanadyjskiej, CPR. Przemysł naciskał na zmianę nazwy miasta, więc utworzono ją z połączenia trzech nazw pobliskich miejscowości: Keewatin, Norman i Rat Portage złączyło się w Ke-no-ra czyli dzisiejsza Kenora. Przez miasto przejechaliśmy szybko, chociaż jego ciasne i poskręcane miejscami ulice nie pozwalały na szybszą jazdę. Jest oczywiście obwodnica, ale my musieliśmy dostać się do Keewatin. Na podstacji przy torach kolejowych, tym razem w pobliżu osiedlowych zabudowań byliśmy o 14.00. Instalacja odbyła się bez przeszkód. O 18.00 jesteśmy w drodze do Darwin. Darwin znajduje się już w Manitobie. Nie wiem, czemu się tak nazywa. Nie jest to nawet wioska. Właściwie jest to nic. Jedna pusta szopa przy torach kolejowych w lesie, kilka kilometrów od bocznej szosy. Dojechaliśmy tam już po ciemku o 19.30.
GPS to wspaniały wynalazek, chociaż jak pisałem wcześniej, w tamtym czasie to była tylko strzałka wskazująca kierunek do celu, azymut (czy ktoś z młodszego pokolenia wie, że jest to kąt pomiędzy północą a kierunkiem marszu?) i odległość do celu. Dzisiejsze GPS pokazują każdą drogę i jeszcze mówią, kiedy skręcić z dokładnością kilku metrów. A jednak gdyby nie to urządzenie moglibyśmy długo szukać. Czekał nas jeszcze przejazd do Winnipeg, ponad 100 km, gdzie był najbliższy hotel. Boczna droga nr. 44, w którą skręciliśmy w prawo kilka kilometrów po minięciu granicy Ontario i Manitoba była wąska i dziurawa, mimo, że asfaltowa. Po ok 40 km strzałka na GPS zaczęła odchylać się powoli w prawo. Wyświetlana odległość od celu zeszła do 10 km. Zwolniłem, zaczęliśmy wypatrywać możliwości skrętu w las. Strzałka kierunkowa nakazywała skręt. W światłach samochodu zamajaczyła mała przerwa w leśnej ścianie. Wyhamowałem, zawróciłem. Teraz jechaliśmy zupełnie powoli, może 20 km/godz. Jest droga. A właściwie dróżka. Jak leśna droga w Polsce i to taka dawno nie używana. Skręciłem w nią. W świetle reflektorów, może 20 m z przodu przebiegły nam drogę dwie łanie. Zadarte do góry białe ogony pokazywały, że są spłoszone. Zniknęły szybciej niż się pojawiły. Tylko strzałka GPS-u pokazuje, że jedziemy we właściwym kierunku. Dojeżdżamy do torów kolejowych. Po lewej wspomniana stara szopa na narzędzia, po prawej, na małej polanie stoi betonowa podstacja. Znaleźliśmy! Jest ciemno, na szczęście zewnętrzne światła podstacji oświetlają trochę teren. Rozpakowujemy się i bierzemy do roboty. Dookoła pustka i cisza. Biorę do środka karabin i opieram go o ścianę. Chyba w ten sposób pewniej się czuję na tym nocnym pustkowiu w nieznanym miejscu. Praca posuwa się. Jest ok 23:00. Wszystkie systemy działają. Otwieram drzwi by pójść do samochodu. W lesie widzę dwa małe światełka, za chwilę jeszcze dwa. I jeszcze. To oczy. Poruszają się, przybliżają. Stoję nieruchomo. Nic nie mówię do Walerego, który odłącza laptop i pakuje sprzęt. Dwa punkty świetlne zbliżają się bardziej niż inne. Wchodzą w krąg światła rzucanego przez lampę podstacji. Szary cień na sztywnych łapach. Charakterystyczna sylwetka wilka. Za chwilę drugi cień i trzeci. W lesie, w ciemności, więcej błyszczących oczu. Nie czekam dłużej. Sięgam po karabin. To Merlin kal. 30-30, leaver action, taki jak można zobaczyć na filmach kowbojskich. Bardzo go lubię i z nim właśnie poluję. Ładuję szybko sześć naboi do magazynka, przeładowuję. Biorę na cel najbliższego wilka i powoli naciskam spust. Huk w nocnej leśnej ciszy, spotęgowany bliską ścianą lasu jest ogłuszający. Walery o mało nie mdleje. Nie widział, co się dzieje, nie zauważył, że biorę karabin do ręki. Na odległość kilkunastu metrów nie sposób chybić. Kula uderza tam gdzie chciałem, czyli pomiędzy łapy najbliższego zwierza. Ten skręca jak sprężyna i błyskawicznie uskakuje w las. Strzelam jeszcze raz i jeszcze. Nie chcę zabić ani zranić, chcę je przestraszyć. Lubię wilki i nie poluję na nie. (W Polsce, dawno, dawno temu, miałem psa, krzyżówkę owczarka niemieckiego i wilka syberyjskiego z warszawskiego Zoo. Gdy zamieszkaliśmy na Warmii miałem okazję poznać naturę wilka z bliska. Mają życie rodzinne jak ludzie). Znikają świetlne punkty. Walery powoli dochodzi do siebie. Zdążył zauważyć bury cień. Mówię mu o wilkach. Walery chce zamknąć się na podstacji i przeczekać do rana. Nie mogę go przekonać, że spłoszone wilki tak szybko nie wrócą. Dopiero, gdy obiecuję, że będę stał z nabitą bronią i uważał a on będzie sam pakował samochód pozwala się przekonać by jednak pojechać dalej. Przez las dojeżdżamy do dziurawej szosy 44 i skręcam na zachód. Potem po ok. 20 km w lewo na nr.11 i po ok. 10 km w prawo na szosę nr. 15, która zawiedzie nas prosto do Winnipeg. Mijamy małą wioskę Elma i 15 -ka przed nami prosta jak strzelił. Chociaż ciemno, widać że jest płasko jak na Żuławach.
Cdn. Marek Mańkowski
Comment (0)