W poprzek Kanady – 34

Z daleka od szosy (284)
W poprzek Kanady – 34
Jest 30 listopad 2000 roku, godz 06:00, Truro, Nova Scotia. Czas znowu wyruszać w drogę. Przez następną godzinę organizacja dnia i pisanie raportu z dnia poprzedniego. O godz. 07:00 jesteśmy już z Walerym na podstacji w Truro. Instalacja i sprawdzanie systemów zajmuje nam czas do godz. 11:00. Coraz szybciej nam to idzie. W firmowym scenariuszu na ten wschodni odcinek trasy od Toronto do Halifaxu mieliśmy zaplanowane trzy tygodnie, tym czasem po dziewięciu dniach już jesteśmy w Halifaxie. To znane miasto. Podczas drugiej wojnie światowej stąd szła pomoc dla Europy. Instalację na podstacji kończymy o godz. 16:00. Spotykamy też zespół elektryków z Alberty. Jeden z nich przychodzi z żoną, która tu mieszka. Nie wiem dlaczego ona tu w Halifaxie, a on w Fort McMurray w Albercie. Nie pytam. Wyglądają na szczęśliwych ze spotkania i to bardzo. Tym bardziej, że jemu rozpoczyna się urlop i zostaje tu 2 tygodnie. Idziemy wszyscy na obiad, który funduje nasza firma. Żeby nie ci elektrycy nie moglibyśmy skończyć naszej pracy. Po obiedzie żegnamy się i obiecujemy spotkanie. Nigdy ich już nie widziałem. No cóż, tak to bywa. W zanadrzu mam dla Walerego niespodziankę. Rozmawiałem dzień wcześniej z właścicielem naszej firmy. Zadowolony z tak szybkiego zakończenia (odpadają koszty hoteli, wyżywienia, itp za prawie 11 dni, więc to czysty zysk dla firmy) zafundował mi zgodę na dwa obiady z największymi homarami jakie uda mi się znaleźć. Najpierw jednak postanowiłem się dostać tak blisko Atlantyku jak tylko możliwe, by pomachać mamie w Europie. W tym celu przejechaliśmy na drugą stronę zatoki do Dartmouth, gdzie też zarezewowałem dla nas pokój w hotelu Comfort Inn. To nie były jeszcze czasy wszechobecnego Google, ich map, informacji i zdjęć z każdego zakątka ziemi. Nigdy przedtem nie byłem w tych okolicach i kierowałem się wyłącznie mapą, a z mapy wynikało, że wzdłuż północnego brzegu zatoki prowadzi szosa, którą można dojechać do oceanu. Ruszyliśmy więc by jeszcze za dnia popatrzeć na Atlantyk. Niewiele z tego dnia zostało, gdy drogę przegrodziła nam brama z napisem, że to teren wojskowy, wstęp wzbroniony. Hm... dla Walerego był to koniec drogi, ale nie dla mnie. Nie po to przejechałem taki szmat drogi by nie zobaczyć Atlantyku. Przelazłem między dwoma skrzydłami drucianej bramy i ruszyłem przez wydmy. Obiecałem, że pomacham mamie to pomacham. Dotarłem do brzegu. Atlantyk, widziany po raz pierwszy w życiu z poziomu ziemi a nie z wysokości 11 kilometrów zawiódł mnie. Żadnych fal ani grzywaczy. Spokojna tafla wody aż po horyzont. W dali na wyspie latarnia morska. Jej światło przecina cyklicznie gęstniejący mrok. Pomachałem mamie w dalekiej Polsce, pomyślałem o przestrzeni świata, którą możemy pokonać w kilka godzin lub kilka tygodni, w zależności od środka transportu. Wąska, szara plaża ciągnąca się w każdą stronę aż po widnokrąg, bez żywej duszy, ani nawet mewy. Kompletna pustka lekki wiatr i nadciągający zza oceanu zmrok. Hen na skraju horyzontu zamajaczył malutki punkt i cienka smuga spalin. To chyba kuter. Nagle, nie wiadomo skąd, chyba spoza wydm pokrytych wysoką ostrą trawą, nisko pojawiło się stadko mew. Ich krzyk wniósł życie w pusty brzeg, ale nie na długo. Znikły w oddali nad oceanem. Kto wie gdzie leciały, może do Irlandii? Wracam przez piaszczyste wydmy, na których widnieją tylko moje ślady. Walery przestraszony chodzi dookoła samochodu. Okazuje się, że to przez ten teren wojskowy. W Rosji taki teren to tabu i Ziemia Zakazana, a on jest w Kanadzie niecałe dwa lata. Był pewien, że mnie tam zatrzymają i jeśli nie zastrzelą, to przynajmniej zaaresztują, a potem i jego też. Muszę jednak przyznać, że mimo iż zostawiłem mu kluczyki od auta - nie odjechał, tylko czekał na mnie w zapadającej ciemności i jestem pewien, że czekał by tak nawet całą noc. Może Walery był miejskim chłopakiem, który nosa poza Moskwę w Rosji nie wystawił, ale odwagi mu nie brakowało i jak się raz ustawił w jakimś kierunku to niewiele mogło go zatrzymać. Wsiedliśmy do Forda Explorera i ruszyliśmy w drogę powrotną. Po drodze widziałem
wioskę rybacką i postanowiłem, że tam zjemy obiad i homary. Wioska nazywała się Fishermen’s Cove i okazała się skansenem ze stylową restauracją. Weszliśmy tam, pytam o homary. Okazuje się, że mają, ale nie duże. W tym momencie kelnerka spojrzała na ciemną już zatokę i mówi, że właśnie wracają kutry z połowów i ona pośle tam chłopaka po homary dla nas. Widzieliśmy przez okno restauracji jak przy oświetlonym słabo pomoście zacumował kuter, jak wbiega na niego mały chłopak i coś tłumaczy rybakowi, potem wraca z dużą klatką. Te homary to były prawdziwe olbrzymy. Tak wielkiego jeszcze nie jadłem. I świeższe też nie mogły już być, były prosto z morza. Obiad kosztował nas ponad 200 dolarów, no ale cóż, to problem naszego szefa, Wraya Gibsona, który obiecał pokryć każdy rachunek. Księgowa nie mogła uwierzyć dopóki nie pokazałem jej później zdjęć. Po obiedzie wróciliśmy do Dartmouth do hotelu. Rano wyruszaliśmy w drogę powrotną.
Cdn.
Marek Mańkowski
Comment (0)