Zmierzch Tuska

Antoni Dodek - analiza

"1 czerwca Donald Tusk stracił pozycję demiurga" - takie zdanie usłyszałem kilka dni temu od jednego z naj- ważniejszych polityków koalicji rządzącej i w świetle wydarzeń, jakie nastąpiły po drugiej turze wyborów pre- zydenckich, trudno nie przyznać mu racji.
Przez minione półtora roku Donald Tusk dominował w kordonowej koalicji niemal tak mocno, jak Jarosław Kaczyński, wybrany ostatnio na siódmą kadencję, w roli prezesa PiS. Jednak z chwilą, gdy Karol Nawrocki pokonał Rafała Trzaskowskiego, stało się jasne, że coś nieodwracalnie pękło, coś się właśnie skończyło.
Przez kilkanaście dni Tusk z pomocą Romana Giertycha próbował jeszcze testować realność scenariusza "rumuńskiego" w wersji radykalnej. Polegałby na odroczeniu - pod pretekstem wyjaśniania nieprawidłowości przy liczeniu głosów - zaprzysiężenia Nawrockiego, co umożliwiłoby marszałkowi Sejmu po 6 sierpnia (gdy upływa kadencja Andrzeja Dudy) podpisanie szeregu ustaw, z tymi dotyczącymi sądownictwa na czele.
Okazało się jednak, że Szymon Hołownia ma już dość odgrywania roli marionetki w teatrze lalkowym premiera i gdy tylko Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego uznała ważność wyboru Nawrockiego, zakomunikował, że na 6 sierpnia zwoła Zgromadzenie Narodowe i zaprzysięgnie Nawrockiego.
W miniony weekend media obiegła sensacyjna wiadomość, że w nocy z czwartku na piątek Hołownia spotkał się w warszawskim mieszkaniu Adama Bielana z Jarosławem Kaczyńskim. Z całą pewnością zarówno miejsce, jak i pora spotkania marszałka Sejmu z liderem głównej partii opozycyjnej nie zostały szczęśliwie dobrane.
Natychmiast pojawiły się plotki, że przedmiotem rozmów była realizacja pomysłu "rządu technicznego" z Hołownią w roli premiera. I najpewniej Krzysztofem Bosakiem w roli nowego marszałka Sejmu, bo nie da się takiej operacji przeprowadzić bez posłów Konfederacji i oczywiście bez zmiany na stanowisku marszałka. Trzeba jednak pamiętać, że politycy i dziennikarze zajmujący się polityką nieustannie tworzą różne scenariusze, z których większość pozostaje wyłącznie w sferze fantazji.
Dlatego przestrzegałbym przed traktowaniem tego spotkania jako wstępu do jakiejś radykalnej z zmiany w sejmowym układzie sił. Przynajmniej na razie. Była to raczej demonstracja niezadowolenia ze strony Hołowni i taktyczne posunięcie w rozgrywce wokół mającej nastąpić w połowie lipca rekonstrukcji rządu. Rekonstrukcji, która może pozbawić PL2050 istotnej części stanowisk, co w połączeniu z przewidzianą na listopad utratą przez Hołownię stanowiska marszałka oznaczałoby spotęgowanie już i tak głębokiego kryzysu, w jakim znalazła się ta partia wskutek słabego wyniku swego lidera w ostatnich igrzyskach prezydenckich.
Na pierwszą falę krytyki, jaka na niego spadła po nocnej rozmowie z liderem PiS, Hołownia odpowiedział w niedzielę obszernym postem na swoim facebookowym profilu.
Napisał w nim m.in.: "Zaganianie mnie do 'demokratycznego' kojca, obelgi, które wylewają na mnie koalicjanci i ich internetowa fanbaza, nie robią na mnie wrażenia. (…) nie zapisywałem się do sekty, w której kontakt z kimś z zewnątrz, oznacza zaciągnięcie rytualnej nieczystości. Konfesyjne wzmożenie tych, którzy dziś chcą kamienować Judasza (…) budzi we mnie, jako osobie z religijnym przygotowaniem, uśmiech szczerego wzruszenia. Powtarzam więc: tak, jak rozmawiam z Tuskiem, Kosiniakiem-Kamyszem i Czarzastym, tak rozmawiałem i będę rozmawiał z Dudą, Nawrockim, Kaczyńskim, Błaszczakiem. (...) Być może jestem w tej chwili (…) jedynym politykiem w popękanej Polsce, który jest w stanie to robić".
Wyraźnie z tego widać, że Hołownia będzie teraz próbował odbudować swoją pozycję polityczną, próbując odgrywać rolę pośrednika między obozem rządowym i pisowsko-prezydenckim.
Problem może polegać na tym, że do tej roli aspiruje też jego niedawny polityczny partner Władysław Kosiniak-Kamysz. Nie musi to, ale może doprowadzić do konfliktu między liderami obu formacji, których czeka teraz walka o przetrwanie na scenie politycznej.
Nie ma co ukrywać, że PSL jest tu w zdecydowanie lepszym położeniu, choć sposób, w jaki zamierza to przeprowadzić, wywoła w obozie Kaczyńskiego spore niezadowolenie.
Ludowcy, którzy po rozpadzie Trzeciej Drogi znów znaleźli się na politycznym musiku, postanowili się bowiem ratować z pomocą tych samorządowców, których przeraża gilotyna wprowadzonej w czasach rządów PiS zasady dwukadencyjności prezydentów, burmistrzów i wójtów. Jej utrzymanie oznaczałoby, że za niespełna cztery lata bardzo wielu włodarzy polskich miast i miasteczek będzie musiało sobie poszukać nowego zajęcia. W PSL najwyraźniej liczą na to, że doprowadzenie do zmiany tych przepisów sprawi, że część z nich odwdzięczy się poparciem dla ludowców w nadchodzących wyborach parlamentarnych.
Czy to jednak wystarczy do pokonania pięcioprocentowego progu, oczywiście nie wiadomo. Natomiast jasne jest, że mniejsi uczestnicy kordonowej koalicji, która - jak wiemy po głosowaniu nad wotum zaufania dla Tuska - dysponuje 13 głosami przewagi w Sejmie, będą teraz coraz twardsi w rozmowach z premierem.
Najpierw podczas negocjacji w sprawie rekonstrukcji rządu, a później w każdej innej istotnej politycznie kwestii. Z chwilą ogłoszenia wyniku igrzysk prezydenckich zaczęła się bowiem kampania przed kolejnymi wyborami parlamentarnymi. Niech nikogo nie zwiedzie fakt, że formalnie, zgodnie z kalendarzem są one przewidziane dopiero na jesień 2027 r. Dziś tylko najwięksi optymiści w obozie rządzącym zakładają, że przy prezydenturze Nawrockiego i widocznym już dziś poziomie skonfliktowania liderów kordonowa koalicja przetrwa w całości przez ponad dwa lata.
Jeśli odrzucimy fantastyczny scenariusz "rządu technicznego", który w praktyce oznaczałby powstanie nowej większości w Sejmie opartej o sojusz PiS, Konfederacji i PL2050 (w innej wersji PSL), to pozostają nam różne warianty zakładające, że rząd Tuska przetrwa jednak do wyborów parlamentarnych. Zarówno jako rząd większościowy, jak i mniejszościowy. Od czasu rządu Jerzego Buzka, który przetrwał ponad rok po rozpadzie w czerwcu 2000 r. koalicji AWS-UW, mieliśmy już kilka takich gabinetów.
Z całą pewnością najsilniejszą kartą, jaką premier wciąż dysponuje, jest zwartość samej Koalicji Obywatelskiej. Z jej szeregów nie dał się bowiem słyszeć po 1 czerwca bodaj jeden głos znaczącego polityka, domagającego się, aby Tusk wytłumaczył się ze swoich błędów, które ułatwiły zwycięstwo Nawrockiemu. A było ich sporo.
Poczynając od tego, że nie uczynił Rafała Trzaskowskiego twarzą projektu deregulacji (co mogło pomóc w pozyskaniu nieco większego odsetka wyborców Mentzena z pierwszej tury) i nie dał mu żadnego innego istotnego wyborczo narzędzia, a kończąc na żenującym występie w Polsacie, w którym ośmieszył wiarygodność publikacji Onetu na temat Nawrockiego poprzez powoływanie się na freak-fightera Jacka Murańskiego.
Tusk dość skutecznie wmówił swoim zwolennikom, że winni porażki są wyłącznie sam Trzaskowski i jego sztab, a nie kierowany przez niego rząd, którego coraz niższe notowania w oczywisty sposób osłabiały szanse prezydenta Warszawy.
Atutem Tuska pozostają też przepisy konstytucji, umożliwiające mu sprawowanie funkcji szefa rządu dopóty, dopóki w Sejmie nie uformuje się inna większość gotowa do przeprowadzenia tzw. konstruktywnego wotum nieufności. Aby psychologicznie utrudnić jego przeprowadzenie, Tusk tak parł na początku czerwca do przegłosowania wniosku o wotum zaufania dla swojego gabinetu. Szkopuł w tym, że - jak pokazały nocne rozmowy Hołowni z Kaczyńskim - na długo to nie wystarczyło.
Premier padł tu ofiarą własnego planu rekonstrukcji rządu, ogłoszonego już wiele miesięcy temu. Miał być on swoistym mieczem Damoklesa wiszącym nad koalicjantami, a po zwycięstwie Trzaskowskiego miała nastąpić ich ostateczna marginalizacja. Tusk zaś miał w roli szefa najmniejszego liczebnie - jak zapowiadał - rządu w Europie osiągnąć apogeum swej potęgi.
Teraz zaś zderzy się z tym samym problemem, z jakim zmagał się prezes Kaczyński po buncie Jarosława Gowina w drugiej kadencji rządów PiS. Będzie musiał pilnować dosłownie każdego posła, aby przypadkiem kordonowej koalicji nie zabrakło jego głosu podczas uchwalania budżetu na 2026, a ewentualnie później także na 2027 r. Jego nieuchwalenie otworzy bowiem prezydentowi Nawrockiemu możliwość skrócenia kadencji parlamentu.
Aby utrzymać większość, Kaczyński przekupywał poszczególnych posłów Porozumienia Gowina posadami sekretarzy stanu, a bywało, że i stanowiskiem konstytucyjnego ministra, jeśli jakiś polityk (jak Kamil Bortniczuk) dobrze się targował. W rezultacie drugi rząd Morawieckiego u schyłku swego istnienia osiągnął rekordową liczebność.
Nietrudno się domyśleć, że zapowiadane przez Tuska odchudzanie gabinetu znacząco utrudni zastosowanie takiej metody. Chyba, że Tusk ogłosi nam za kilka, czy kilkanaście dni, że rząd wymaga jednak nie tyle redukcji, co "wzmocnienia" przez kooptację najlepszych fachowców z sejmowych komisji. Nie takie narracyjne zwroty były już jego udziałem.
Albo też znajdzie jakiś cudowny sposób, aby zrzucić winę na kolejne widoczne już na horyzoncie trudności (z cenami prądu na czele) na nowego prezydenta. Może się jednak okazać, że taktyka polegająca na obudowywaniu gorzkich pigułek zawartych w ustawach marchewkową otuliną takich czy innych bonusów dla obywateli, będzie mało skuteczna wobec prezydenta boksera.
Bez względu na to, ile jeszcze Tusk przetrwa w roli premiera, trzeba na niego patrzeć wyłącznie przez różowe okulary, aby wierzyć, że ten politykzdoła poprowadzić Koalicję Obywatelską do kolejnego wyborczego zwycięstwa. 1 czerwca zaczął się bowiem zmierzch drugiej, tym razem znacznie krótszej, epoki rządów osobistych Donalda Tuska.
 

Antoni Dodek

 

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: